
Procedowana reforma wpisuje się w powolne rozmontowywanie usług publicznych w sposób, który ma sprawiać wrażenie naturalnych procesów – mówi Michał Zabdyr-Jamróz.
4 kwietnia Sejm uchwalił ustawę obniżającą składkę zdrowotną dla przedsiębiorców. Nowelizacja ta przyjęta została głosami 213 posłów (przy 190 głosach przeciw i 25 wstrzymujących się), wprowadza od 2026 r. dwuelementowy system naliczania składki zdrowotnej: część ryczałtową oraz część procentową zależną od dochodów.
Zmiany mają objąć około 2,5 miliona przedsiębiorców i kosztować budżet państwa 4,6 miliarda złotych. Minister finansów Andrzej Domański zapewnił, że koszty te zostaną pokryte z budżetu państwa, a Narodowy Fundusz Zdrowia nie poniesie strat. Ustawa oczekuje na rozpatrzenie przez Senat, a następnie trafi do prezydenta Andrzeja Dudy, który zdecyduje o jej podpisaniu lub zawetowaniu.
Wojciech Albert Łobodziński: Jakie były Pana pierwsze odczucia, gdy Sejm na początku kwietnia przegłosował obniżenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców?
Michał Zabdyr-Jamróz: Rozczarowanie. Choćby dlatego, że sama pani minister zdrowia przyznawała wcześniej, że ta reforma jest problematyczna. A potem nagle zmieniła zdanie. Do dziś nie w pełni rozumiem dlaczego.
I jestem bardzo rozgoryczony tym, że w Polsce dyskusje o reformie systemu zdrowotnego toczą się wokół takich przyczynkarskich – i do tego szkodliwych – zmian. Zamiast poważnej reformy składki zdrowotnej, bo ona rzeczywiście wymaga zmiany, widzimy pogłębianie problemu.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Składka zdrowotna w formie, jaką mamy, to dziś przestarzały instrument finansowania systemu i mało efektywne narzędzie solidaryzmu ubezpieczonych. Zamiast czynić ją bardziej sprawiedliwą i efektywną kosztowo, robimy ją jeszcze gorszą. Cofamy się. I w tym sensie wprost naruszamy zasady konstytucyjne.
Ma Pan na myśli konkretne zapisy Konstytucji?
– Tak, co najmniej dwa. Obie to tzw. normy programowe. Po pierwsze – artykuł 2., który mówi, że Rzeczpospolita ma „urzeczywistniać zasady sprawiedliwości społecznej”. Po drugie – artykuł 68, ustęp 2., który stanowi, że „obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”.
To są normy programowe, a więc nie chodzi o to, by natychmiast osiągnąć ideał. Ale obowiązkiem państwa jest dążenie w tym kierunku. I to nie jest kontrowersyjna teza – to ustalona doktryna prawa konstytucyjnego.
Problemem nie jest to, że państwo nie osiąga pełnego ideału. Problemem jest to, że w sytuacji, w której ma możliwości, świadomie się od tego uchyla. A jeszcze gorzej, że wycofuje się z tego, co już potrafiło zapewnić.
Z czego wynika problem ze strukturą składki zdrowotnej?
– To dziedzictwo modelu Bismarcka. Zgodnie z nim finansowanie opieki zdrowotnej odbywa się przez składkę czy podatek od pracy – tzw. payroll tax. I tak to zostało u nas przyjęte: składka jako de facto podatkiem celowym od pracy. I to miało sens, kiedy ideę solidaryzmu ujmowano w obrębie pewnej grupy ubezpieczonych np. w danej lokalnej czy branżowej kasie chory – choćby między pracownikami danej fabryki itd. Wtedy zakładano, że ubezpieczenia – początkowo dobrowolne i tylko z czasem czynione obowiązkowymi – miały służyć najgorzej sytuowanym. To dlatego bardzo długo w niemieckim systemie najbogatsi nie byli objęci obowiązkiem ubezpieczeniowym. Z tego też wywodzi się wciąż istniejący górny limit wpłacanej składki: powyżej pewnego poziomu dochodu składka nie wzrasta.
Szacunki co do kosztów reformy są krótkowzroczne. Mówią tylko o tym, co stanie się bezpośrednio po wprowadzeniu reformy. Nie biorą pod uwagę średnio i długookresowych konsekwencji rynkowych
Tymczasem dziś – wraz z uniwersalizacją systemów zdrowotnych i wzrostem ich kosztów, ale też dezindustrializacją i ekspansją rynków kapitałowych – to XIX-wieczne rozwiązanie staje się przestarzałe. Współcześnie najbogatsi – czyli ci, którzy powinni najwięcej dokładać się do tego wspólnego systemu – największe dochody osiągają nie z pracy, tylko z zysków kapitałowych. I to jest pierwszy problem.
Drugi polega na tym, że ten „składatek” zdrowotny – jako że dziedziczy cechy dziewiętnastowiecznych składek – ma charakter regresywny. To znaczy, że osoby najmniej zarabiające płacą więcej niż najbogatsi relatywnie do swoich kosztów życia. A za sprawą tego reliktu, jakim jest górny limit, najbiedniejsi dokładają się także proporcjonalnie więcej. Już nie wspominając o tych, którzy bogacą się głównie z kapitału – oni nagminnie nie płacą składki w ogóle.
I moglibyśmy powiedzieć: tak, system jest niesprawiedliwy, bo dziedziczy pewne anachronizmy, ale przynajmniej państwo robi, co może. Tyle że teraz idziemy w przeciwnym kierunku – składka staje się jeszcze bardziej regresywna.
Na reformie zyskają głównie najbogatsi?
– Tak, i to jest udowodnione, było mnóstwo wyliczeń, które to pokazały. Reformę przedstawia się tak, jakby miała pomóc przysłowiowym kwiaciarkom czy paniom sprzedającym precle na rogu. Ale one, jeśli w ogóle zyskają, to symboliczne kwoty. Zyskują najbogatsi samozatrudnieni, podczas gdy osoby na etacie będą płacić na starych zasadach.
Najwięcej zyskają ci, którzy prowadzą działalność gospodarczą i osiągają bardzo wysokie dochody. Formalnie są w tej samej kategorii prawnej co drobni przedsiębiorcy, ale faktycznie to zupełnie inna grupa. I właśnie to jest zaprzeczenie idei solidaryzmu. Bogatsi dokładają się coraz mniej, a ich wkład w finansowanie wspólnego systemu zdrowotnego maleje. To jest odwrót od zasady sprawiedliwości społecznej, która ma być fundamentem całego systemu.
No tak, ale pojawia się też inna narracja. Chociażby Szymon Hołownia bronił tej reformy, twierdząc, że to nieprawda, jakoby służba zdrowia miała na niej stracić. Argumentował, że koszty – ok. 4,6 miliarda złotych – pokryje budżet państwa. A środki na ochronę zdrowia i tak będą rosły, bo są powiązane z PKB i wymaga tego ustawa o świadczeniach zdrowotnych. Jak Pan ocenia tę argumentację, czy rzeczywiście nie wpłynie to na dostępność opieki zdrowotnej?
– Pierwsze pytanie, które bym postawił w kontrze, brzmi: to komu w takim razie te pieniądze odbieramy? Bo jeśli środki mają być zabrane z budżetu państwa, to znaczy, że zostaną odebrane z innych wydatków publicznych. Czasem słyszę, że to się zwróci, bo zwiększy się aktywność firm i wpływy z podatków – w duchu krzywej Laffera. Ale to myślenie życzeniowe. Voodoo ekonomia bez oparcia w empirii.
Co więcej, bardziej prawdopodobne jest to, że reforma jeszcze bardziej uszczupli budżet NFZ. Dlaczego? Bo obniżenie składki zdrowotnej zmniejszy koszty zatrudniania pracowników w formule B2B (business to business). Będzie to dodatkowy bodziec do wypychania pracowników nisko zarabiających na samozatrudnienie.
To z kolei pogłębi istniejącą już patologię. Pierwszy z brzegu przykład: fizjoterapeuci zatrudnieni w prywatnych komercyjnych firmach leczniczych. Praktycznie wszyscy pracują tam na jednoosobowych działalnościach, bo innego układu pracodawcy im nie oferują. Reforma tylko umocni ten model.
Czyli w praktyce reforma może mieć też negatywny wpływ na system i jakość świadczeń?
– A więc szacunki co do kosztów reformy są krótkowzroczne. Mówią tylko o tym, co stanie się bezpośrednio po wprowadzeniu reformy. Nie biorą pod uwagę średnio i długookresowych konsekwencji rynkowych: dalszego rozwoju fikcyjnego samozatrudnienia i związanej z tym prekaryzacji pracy.
To nie tylko problem finansowania systemu, ale też realne pogorszenie sytuacji pracowników, w tym najgorzej opłacanego personelu medycznego. Bo osoby na fikcyjnym samozatrudnieniu nie są chronione prawem pracy tak, jak powinny. A to przekłada się na konkretne rzeczy – brak przerw na wytchnienie, na obiad, nawet na toaletę; zmuszanie do pracy ponad siły, często w warunkach znacznego obciążenia fizycznego i emocjonalnego. Czyli zmniejszenie składki będzie oznaczać nie tylko wydłużenie kolejek, ale także obniżenie jakości opieki zdrowotnej.
To nie jest abstrakcja. To już się dzieje. I będzie się pogłębiało, jeśli ten kierunek zostanie utrzymany. W efekcie pogłębiamy kryzys systemu zdrowotnego w Polsce – w sposób bardzo wyraźny, i na wielu poziomach.
Samo pogłębienie prekaryzacji rynku pracy (przez większą podatkową preferencję dla B2B) przełoży się na wzrost problemów zdrowotnych społeczeństwa wynikających ze stresu, przepracowania, unikania wypoczynku w chorobie. Pamiętajmy, że na samozatrudnieniu składka chorobowa jest dobrowolna, przez to wiele osób unika L4 z obawy o utratę źródła utrzymania. Ta reforma będzie powodowała kaskadę problemów.
Jest też argument, że składka zdrowotna wprowadzona jeszcze za rządów Morawieckiego doprowadziła do likwidacji kilkuset tysięcy jednoosobowych działalności gospodarczych (JDG). To z kolei oznaczało spadek bazy składkowej.
– Zacznijmy od tego, że w tych argumentach jest ukryte założenie, że JDG są jakąś wartością samą w sobie. A nie są. Co więcej, ubytek samozatrudnienia, jeśli nie oznacza wzrostu bezrobocia, może być raczej oznaką sanacji rynku pracy.
W rzeczywistości zbyt wysoki odsetek samozatrudnienia w gospodarce jest patologią. Z tych wszystkich względów, które wyżej wspomniałem. Zasadniczo jest to symptom prekaryzacji pracy – czyli jej niestabilności, niepewności, w tym braku ochrony prawem pracy. A prekarność przekłada się na brak szans na kredyt mieszkaniowy, niechęć do posiadania dzieci itp., itd. Niedawno w ramach naszych badań nad intencjami prokreacyjnymi Polek robiłem przegląd literatury naukowej na ten temat i byłem zaskoczony, jak bardzo dużo jest dowodów na taką relację przyczynową.
Polskę – na tle innych krajów Europy – trawi istna plaga fikcyjnego samozatrudnienia. Wyższy odsetek JDG od nas mają w UE tylko Grecja i Włochy, czyli kraje regularnie wskazywane w naszej debacie publicznej jako te, które znajdują się w kryzysie. Prawda jest więc taka: w Polsce mamy poważny problem z prekaryzacją pracy. Mamy zbyt wiele fikcyjnych jednoosobowych działalności gospodarczych. Osób, które realnie powinny być zatrudnione na etacie i odprowadzać normalne składki – jak każdy pracownik.
Skąd taka popularność samozatrudnienia w Polsce?
– Na pewno jednym z powodów są względy mentalne – pewna ideologia moralnego wywyższania przedsiębiorczości nad pracą. Nie jest to tylko polski problem, ale u nas ma on zaskakująco wysokie natężenie. Na marginesie: kilka lat temu Slavoj Žižek żartobliwie podsumował sytuację samozatrudnionych we współczesnym kapitalizmie, że to jest „masturbacyjna niebinarność klasowa – samozatrudniony właściciel małej firmy, który eksploatuje sam siebie”.
Drugim powodem, zapewne wzmacniany pierwszym, jest preferencyjny dla JDG system podatkowy. A kiedy tę preferencję się osłabi – jak to miało miejsce w Polskim Ładzie – to całkiem naturalne, że samozatrudnienia ubędzie. Szczególnie jeśli wiele z niego miało charakter fikcyjny.
Ludzie przeszli z B2B na umowę o pracę. Albo, będąc na etacie, zrezygnowali z zapierniczu na boku w ramach JDG – działalności, która ewidentnie była na skraju rentowności, skoro tylko wzrost składki był dla niej „zabójczy”. Naprawdę rozumiem sytuację tych, którzy nie mają alternatywy etatowej, prowadzą działalność gospodarczą i ledwo wiążą koniec z końcem. To jest trudne. Ale z drugiej strony słyszę taki argument, że osoby na JDG wybierają to świadomie, bo są przedsiębiorcze, bo nie chcą etatu. Ale to nie do końca tak działa.
To znaczy?
– Ta decyzja bardzo często nie wynika z wolnego wyboru, tylko z konieczności. Jest wiele zawodów – jak choćby wspomniani fizjoterapeuci – którym pracodawcy nagminnie oferują zatrudnienie tylko na B2B. Ci pracodawcy przerzucają na swoich pracowników masę obowiązków księgowych i rozliczeniowych.
Mamy dziś w Polsce dobrze utrwaloną ideologię przyzwolenia na rosnące nierówności, na społeczno-ekonomiczną obojętność
Ludzie skarżą się, że prowadząc JDG trudno im oszacować, ile finalnie zapłacą – bo wszystko jest nieprzejrzyste, zmienne, skomplikowane. I do tego trzeba to jeszcze samemu rozliczać. A zamiast narzekać na pracodawców, którzy zrzucili na nich te obowiązki, obwiniają skarbówkę i ZUS.
A przecież te składki zdrowotne zostały kiedyś tak skonstruowane, żeby obowiązki księgowe z nimi związane przerzucić na większe podmioty – czyli na pracodawców. To również jest dziedzictwo modelu Bismarcka. Oryginalnie samozatrudnieni – wolne zawody – nie byli objęci obowiązkowym ubezpieczeniem. Mieli sami sobie to zorganizować. Tylko wtedy notorycznie wpadali w pułapkę konkurencji i „hazard moralny”. Unikając ubezpieczeń, maksymalizowali swój dochód rozporządzalny, ale jak mieli pecha, to wpadali w koszmarne długi zdrowotne. Albo unikali leczenia i zwyczajnie podupadali na zdrowiu.
To samo dotyczyło unikanie ZUS-u przez wolne zawody i wizją emerytur z osobistych oszczędności, czy prywatnych polis. Kończyło się to starością w biedzie.
– Właśnie dlatego – żeby osłabić tę prekarność – w końcu „oskładkowano” różne „elastyczne formy zatrudnienia”. Ale też zrobiono to ad hoc i niekonsekwentnie… Tak czy inaczej, spadek liczby JDG wcale nie musi być czymś złym. Na pewno jeśli nie wiąże się ze wzrostem bezrobocia. Jednak niektórzy nie potrafią tego dostrzec. Zapewne przez tę idolatrię JDG i kult tej „niebinarności klasowej”, o której mówił Žižek. Jak wierzysz w taki ideał moralny, że każdy powinien być przedsiębiorcą, to nie dziwi bezrefleksyjna panika, że „numerek spadł”.
A w kontekście narzekania, że wyższa składka doprowadziła do upadku małych przedsiębiorstw, sam nie widzę twardych danych, które uzasadniałyby tu takie dramatyzowanie. Co do anegdotycznych dowodów, że to niszczy czyjeś marzenie o własnej firmie (zamiast zatrudnienia na etacie) i większych dochodach (bez podatku), przypomnę rzecz podstawową. Bycie przedsiębiorcą absolutnie nie usprawiedliwia wymigiwania się od solidarnego wkładu do systemu zdrowotnego.
Tutaj nie ma nawet argumentu, że się „tworzy miejsca pracy”, bo całkiem dosłownie mówimy o jednoosobowym samozatrudnieniu. JDG w Polsce niestety nagminnie służą jako instrument do unikania podatków: albo przez pracodawcę wypychającego pracowników na B2B, albo przez sowicie opłacanych specjalistów.
Komplikację tę pogłębia stopniowo budowany system podatkowy, który z czasem obrósł licznymi, ad hoc powstającymi anachronizmami. Chętnie widziałbym inne rozwiązania, które polegałyby na kompleksowej, holistycznej rewizji systemu danin publicznych, żeby je uprościć, zracjonalizować i zaadaptować do nowych realiów. A obecnie mamy sytuację, w której nie rozmawiamy o racjonalizacji systemu – tylko o jego dalszym osłabieniu, komplikacji i czynieniu jeszcze bardziej niesprawiedliwym.
Tu chyba jest coś więcej niż kult przedsiębiorczości? Przecież to przedsiębiorcom powinno najbardziej zależeć na przejrzystości systemu.
– Problem chyba w tym, że to wymagałoby inwestycji w publiczny system: w jego zaplecze administracyjne. Tymczasem dominująca mentalność antagonizuje przedsiębiorczość i administrację publiczną. I tu mamy głębszy problem. Znowu idziemy tropem myślenia, które przez lata dominowało: że wszystko, co publiczne, musi być spartańskie, maksymalnie tanie, minimalnie finansowane.
Najbardziej frustrujący jest mit – absolutna bzdura uznawana za zdroworozsądkową – że NFZ marnuje krocie na biurokrację. Tyle że NFZ wydaje na administrację rokrocznie równowartość ok. 1 proc. swojego budżetu. Prywatne ubezpieczenia mogłyby mu tylko pozazdrościć takiej efektywności kosztowej. A i tak to jest za mało.
I właśnie ponosimy tego konsekwencje. Wobec usług publicznych oczekujemy idealnej jakości, jednak bez płacenia za nią. W sektorze prywatnym rozumiemy, że za jakość trzeba płacić. W systemie publicznym chcemy jak najmniejszych składek, a potem się dziwimy, że dostajemy to, za co płacimy: długie kolejki i okropny kontakt z rejestracją. Tyle że po prostu płacimy za mało.
To było wiadomo od początku – składka zdrowotna jest za niska. I musimy ją dofinansowywać z budżetu państwa. A jeśli reforma nie przewiduje nowych źródeł finansowania, to znowu pojawia się pytanie: skąd zabierzemy? Z czego? Kto o tym zadecyduje i według jakich kryteriów? Składka zdrowotna miała być wydzielonym, przejrzystym źródłem finansowania systemu.
Miała dawać poczucie, że te środki są stabilne, a planowanie racjonalne. Jeżeli chcemy naprawdę coś zmienić, zróbmy składkę solidną, nowoczesną i solidarną. Taką, która obejmuje nie tylko dochody z pracy, ale również z kapitału – z pasywnych źródeł dochodu. Albo w ogóle przestańmy się patyczkować z osobnym podatkiem celowym i przejdźmy do finansowania budżetowego.
Czy istnieją rozwiązania, które Pan uważa za sensowne punkty odniesienia?
– Wszędzie jest to wyzwanie. Mnóstwo rozwiązań ma charakter de facto inkrementalny, czyli przyrostowy. W Niemczech czy Niderlandach dokonano już reform, które porządkują finansowanie ochrony zdrowia. Łączą składki ze wsparciem budżetowym lub dedykowanymi pulami centralnymi. W Niemczech składka zdrowotna jest dużo wyższa niż u nas – wynosi prawie 15 proc. – a i tak uzupełniają system pieniędzmi z podatków, np. od spółek.
Ten model nadal działa, choć nie bez problemów. Niemcy nie chcą drastycznych reform, więc to wszystko dzieje się stopniowo. Ale nawet tam widać, że system oparty wyłącznie na składkach nie wystarcza. Na całym świecie zresztą trudno jest stworzyć dobre mechanizmy opodatkowania dochodów kapitałowych – to problem globalizacji i swobodnego przepływu kapitału. Był moment, kiedy podjęto próbę przeciwdziałania temu wyścigowi w dół – np. inicjatywa OECD z 2021 r. o minimalnym podatku korporacyjnym. Jednak to jest już inny temat.
Wracając do nas: składka zdrowotna w Polsce jest po prostu zbyt niska. To prowadzi do chronicznego niedofinansowania systemu, konieczności zaciskania pasa, racjonowania świadczeń, wydłużania kolejek.
A jeśli te pieniądze dalej będziemy uszczuplać, pogłębimy proces pełzającej prywatyzacji. Pacjenci będą coraz częściej wypychani z publicznego systemu do sektora prywatnego, który działa według innej logiki – maksymalizacji zysku. To jest już dziś widoczne. Analizowana tu przez nas reforma jest, moim zdaniem, albo próbą przypodobania się bardzo wąskiej, dobrze sytuowanej grupie, albo – co gorsza – wstępem do dalszego osłabiania publicznego systemu i stopniowego przerzucania kosztów na obywateli.
Co z tego, że pani kwiaciarka zyska 100 zł miesięcznie na składce, skoro w efekcie będzie musiała wydać kilkaset na prywatną wizytę, bo w publicznym systemie poczeka miesiącami? To są procesy systemowe, one dzieją się powoli, ale konsekwentnie. I ta reforma wpisuje się w ten kierunek – pogłębiający kryzys systemu zdrowia w Polsce.
Może w zmianie stanowiska minister Leszczyny kluczową rolę odegrał sektor prywatny?
– Nie mam pojęcia, jakie tu były motywacje. Ale jedno jest pewne – sektor prywatny będzie beneficjentem tej zmiany. I to bezdyskusyjnie. Więcej – to jest metoda. Znam to z analiz innych polityk publicznych, np. transportowych. To strategia „długiej gry”: powolne rozmontowywanie usług publicznych pod pretekstem racjonalizacji, w sposób, który ma sprawiać wrażenie naturalnych procesów. Tyle że to nie są żadne „naturalne procesy” – wszystko jest zaprojektowane.
W Polsce to już się działo wcześniej. Przykład? Koleje państwowe w latach 90. Likwidowano połączenia, osłabiano funkcjonowanie PKP, żeby wypychać ludzi do prywatnego transportu. Z czasem uznano to za coś normalnego.
To ciekawe, bo badania politologiczne, m.in. Marii Snegovayej, które niedługo ukażą się w Polsce, pokazują, że w społeczeństwach postkomunistycznych były pewne granice prywatyzacji – zwłaszcza jeśli chodzi o służbę zdrowia czy system emerytalny. Te obszary były zbyt silnie zakorzenione społecznie, by udało się je całkowicie sprywatyzować, mimo nacisków ze strony np. Międzynarodowego Funduszu Walutowego, czy rodzimych piewców neoliberalizmu. Skąd zatem dzisiaj bierze się zgoda społeczna na działania, które osłabiają system publiczny?
– Dobre pytanie. Mam na ten temat pewne przemyślenia – również z perspektywy teorii systemów deliberatywnych, czyli takiej teorii, która bada, w jaki sposób decyzje publiczne wyłaniają się z szerokiego, wieloetapowego procesu publicznej debaty. To, co widzimy, jest efektem długotrwałego procesu narracyjnego. W latach 90. przywiązanie do usług publicznych postrzegano jako relikt PRL, jako cechę homo sovieticusa. Ale z dzisiejszej perspektywy widać, że to przywiązanie było postawą racjonalną – ludzie po prostu dostrzegali wartość aspektów systemu, który dawał im pewien poziom bezpieczeństwa.
Problem w tym, że w miarę jak społeczeństwo się bogaci, ta świadomość zaczyna się rozmywać. Na zasadzie przysłowiowego gotowania żaby – zmiany zachodzą powoli, ale skutecznie, w procesie pełzających zmian, decyzji, które się nawarstwiają. Przez dekady wbijano ludziom do głowy, że państwowe to niewydajne, a prywatne jest lepsze.
Te lekcje przedsiębiorczości, opowieści o rozrzutnym państwie – one z czasem się ugruntowały. Tworzą coś w rodzaju społecznego imaginarium. To są już nie tyle argumenty, ile nawyki myślenia, wewnętrzne przekonania, z których nie zdajemy sobie nawet sprawy.
Produkty hegemonii kulturowej.
– Tak: ideologii jako przekonań sprawiających wrażenie oczywistości; rozstrzygnięć politycznych, ale zamaskowanych jako naturalne procesy. Chodzi o internalizację pewnych przekazów, które zaczynają funkcjonować jako instynktowna reakcja. To nie dzieje się z dnia na dzień, wymaga czasu. Niekiedy działa tu mechanizm znany z propagandy: powtarzane wielokrotnie bzdury zaczynają być odbierane jako oczywistość.
W Polsce już jesteśmy w takim momencie. Mamy dobrze utrwaloną ideologię – nie wiem, czy mogę ją nazywać wprost kapitalistyczną – jednak jest to ideologia przyzwolenia na rosnące nierówności, na społeczno-ekonomiczną obojętność.
W latach 90. było inaczej. Dziedzictwem PRL były pewne egalitarne intuicje, które podtrzymywały pomosty między klasami, nawet pomimo aspiracji do wolnorynkowego kapitalizmu. W okresie transformacji wiele społeczności zostało poważnie skrzywdzonych, wystawionych na pastwę terapii szokowej. Ale pewne mentalne i instytucjonalne dziedzictwo wspólnotowości – w tym pozostawione przez PRL – ocaliły kraj przed całkowitą zapaścią i dały grunt pod relatywny sukces gospodarczy. Już choćby ten stosunkowo wysoki i powszechny poziom edukacji.
I chyba tak samo było z pewną otwartością międzyklasową, która tak ważna jest dla innowacyjności i wydobywania talentów. Pamiętam, jak w McDonaldzie w latach 90. mogły spotkać się dzieci z bardzo różnych środowisk – dziecko prawników, które urządzały tam urodziny, dzieci biznesmenów na dorobku, i dzieciaki z ulicy. Do tej samej klasy chodziły dzieci: dyrektorki teatru, właściciela salonu samochodowego i robotnika, którego cała rodzina mieszkała w jednej izbie sutereny pod willą. Pamiętam parę architektów, którzy w KFC wdali się w sympatyczną pogawędkę z dwójką punków. Takie sytuacje to moje żywe wspomnienia z minionej epoki.
Tam wtedy naprawdę spotykały się różne światy.
– Właśnie, a w miarę jak kapitalizm postępował, te światy się oddaliły. Zbudowały się klasowe bariery – coraz mniej się nawzajem widzimy.
A skoro się nie widzimy, to łatwiej jest być obojętnym. Łatwiej nie rozumieć, co to znaczy solidaryzm społeczny. Coraz trudniej wzbudzić empatię, bo zniknęła codzienna styczność. Ma też wpływ na to, jak łatwo dziś akceptujemy polityki, które osłabiają wspólnotowe mechanizmy – takie jak publiczne gwarancje opieki zdrowotnej. I tak kończymy z sytuacją, w której publiczni intelektualiści nagrywają w pandemii wykłady dla studentów i mówią, że nie rozumieją, dlaczego gdyby zachorował im ktoś z rodziny, to nie mogliby zastawić domu, samochodu i zapłacić za najlepsze leczenie w Polsce.
Może jednak coś z tej wspólnotowej odporności na neoliberalizację systemu państwa dobrobytu – którą Snegovaya nazywa wprost postkomunistyczną, mimo naszych negatywnych skojarzeń z tym słowem – nam pozostało? Weźmy choćby dopłaty do kredytów. Od reformy PiS do obecnych propozycji minęło raptem kilka lat, a już widać, że znacznie trudniej jest przepchnąć takie rozwiązania.
– Mam nadzieję, że obecna reforma zostanie zatrzymana – czy to w Senacie, czy przez weto prezydenta. Problem polega na tym, że te pomysły mogą wracać. Wystarczy korzystny moment polityczny albo inna burza medialna, żeby przepchnąć je tylnymi drzwiami. Dlatego widzę tu wiele ryzyk.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Cieszy mnie, że pojawił się opór. Ale obawiam się, że jeśli nie dojdzie do gruntownych reform finansowania systemu, to będziemy skazani na powrót tego chocholego tańca. I tymczasem będziemy mogli tylko patrzeć na powolny rozkład systemu publicznego i pełzającą komercjalizację. To wszystko są procesy, które wzmacniają nierówności, zamiast je zmniejszać.
Michał Zabdyr-Jamróz – doktor politologii, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego CMUJ. Współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli oraz Partnerstwa na rzecz Zrównoważonych i Odpornych Systemów Ochrony Zdrowia. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. Prowadził badania m.in. na uniwersytetach Maastricht i Harvarda.
Przeczytaj też: Samozatrudnienie – dobrowolne ubóstwo?