
James Dean żyje w jakiś sposób poprzez swoje filmy. Podobnie jak dzięki piosenkom wciąż żyje John Lennon. Czy między sztuką a życiem istnieje przepaść nie do zasypania? A jeśli można ją zniwelować?
Pamiętam tamtą noc, jakby to było wczoraj. Piątek, środek upalnego lata. Uruchamiam projektor i włączam pierwszy odcinek nowego serialu Netfliksa. Najpierw napis: „6 listopada 1983. Hawkins, Indiana”. Kamera opada i widzimy tajemnicze laboratorium Departamentu Energii. Mroczny korytarz, po którym ucieka jakiś człowiek. Coś atakuje go z zaskoczenia. Cięcie i jesteśmy w przytulnej, zaaranżowanej na pokój piwnicy, typowej dla amerykańskich willi lat 80. Czterech chłopców od wielu godzin gra w planszówkę Dungeons & Dragons. Po skończonej kampanii trzech wsiada na rowery, żegna się z gospodarzem i rusza do swoich domów. Jeden z nich, Will Byers, nie dotrze na miejsce…
Obejrzałem wtedy pierwszy sezon Stranger Things ciągiem, osiem odcinków jeden po drugim. Kiedy kończyłem, już świtało, a ja zasypiałem z uśmiechem na ustach. Podobne uczucie towarzyszyło mi w ostatnich latach właściwie tylko raz: podczas seansu Spider-Mana: Bez drogi do domu (2021). W trakcie dwóch godzin dosłownie zapomniałem o Bożym świecie.
Czy w obu przypadkach uległem po prostu magii kina, wchodząc bez reszty w świat przedstawiony? Może dałem się nabrać sprawności warsztatowej i promocyjnej twórców? A jeśli tych pytań nie da się rozdzielić?
Z muzeum wyobraźni
Nie da się również nie nawiązać tu do filmografii dwóch reżyserów, którzy niejako stworzyli obecną popkulturę. Myślę o George’u Lucasie i Stevenie Spielbergu. W 1977 r. pierwszy nakręcił Gwiezdne wojny. Nowa nadzieja, a drugi – Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Oba zapoczątkowały nurt w Polsce wdzięcznie nazwany Kinem Nowej Przygody – nurt, który od prawie pół wieku stale się odnawia, ekscytując kolejne pokolenia.
Jego najwybitniejszym przykładem pozostają chyba Poszukiwacze zaginionej Arki (1981), czyli pierwsza część sagi o przygodach Indiany Jonesa, arcydzieło, w którym Spielberg (reżyser) i Lucas (pomysłodawca) połączyli swe siły. Recepta na sukces była prosta. Składało się na nią kilka elementów.
„Chcemy kręcić filmy, jakie sami kiedyś oglądaliśmy” – rzucili filmowcy podczas premiery. I kręcili. Zwrócili się ku przeszłości podobnie jak bohater ich filmu, zawodowy archeolog. W samych Poszukiwaczach… doszukać się można około 350 nawiązań do innych dzieł kultury, w większości dziś już nieczytelnych dla młodszych lub niezawodowych odbiorców. Jako reżyser Spielberg garściami czerpał z kina klasy B: sagi Perils of Nyoka (1942), filmowanych w latach 30. przygód Zorro czy Tajemnicy Inków (1954)1.
Była w tym chęć dowartościowania gatunków i dzieł w poprzednich dekadach pogardzanych przez kulturę wysoką, snobistycznie zachwycającą się smutkiem Bergmana czy oniryzmem Felliniego. Było w tym też poczucie pewnego narracyjnego wyczerpania. Co miało szokować, już zszokowało; co miało wywracać do góry nogami kino, już to zrobiło. Reżyser Szczęk doszedł do wniosku, który później, pisząc o postmodernizmie, przedstawiał Fredric Jameson: „W świecie, w którym innowacja stylistyczna jest niemożliwa, pozostało jedynie naśladować martwe style, zakładać językowe maski, mówić głosami z muzeum wyobraźni”2. A zatem wszystko już było? Tak, ale nie było w tym „wszystkim” mojego autorskiego śladu, mojej wrażliwości i talentu, które na nowo ugotują coś pysznego z dobrze znanych składników – zdawał się myśleć twórca Poszukiwaczy zaginionej Arki. I nie pomylił się.
Gdyby jednak zatrzymał się w tym punkcie, ten i kolejne filmy nurtu stałyby się jedynie ciekawostką na kilka sezonów. Spielberg zrozumiał coś jeszcze: nonszalancka „zabawa w kino”, którą proponował, składała odbiorcom pewną obietnicę – obietnicę, która zaskakująco zbliża się do istoty kina…
Bajka dla dorosłych
Przede wszystkim twórcy Kina Nowej Przygody potraktowali widza poważnie. Fantazjowali, ale ze świadomością, że ich dzieciństwo dawno minęło. Co więcej, uznali, że kinoman dostrzeże wszechobecny pastisz i zaakceptuje konwencję. Zagrali z nim w grę, w której fabuła rozgrywa się w pewnej umowności. Bohater/bohaterowie muszą stawić czoło niebezpieczeństwu, zmierzyć się ze złem – to najczęściej. Zapewne wszystko skończy się szczęśliwie, choć po drodze odniosą rany bądź coś utracą.
Nieodzownym składnikiem filmu będzie intensywność. Odbiorca ma wręcz zachłysnąć się tempem akcji, ba – na ekranie powinien zobaczyć coś, czego wcześniej nie widział. Jeśli zanurzy się w opowieść, nagrodą będzie przyjemność, i to wielopoziomowa. Młody widz wyjdzie z kina zadowolony, w tym lunaparku atrakcji bawił się przecież przednio. Starszy podobnie, choć on może dodatkowo odczuć głębszą satysfakcję.
To zresztą intrygujące, że Kino Nowej Przygody oficjalnie skierowane zostało do jak najszerszego odbiorcy, by przyciągnąć go do kina, wtedy – na przełomie lat 70. i 80. – przegrywającego z telewizją. Odbiorcy najlepiej młodego bądź nastoletniego, który potem kupi gadżety (zabawki, koszulki, czapki) związane z daną produkcją. Oficjalnie, bo nieoficjalnie – zdawali sobie z tego doskonale sprawę zarówno Spielberg, jak i Lucas – największą frajdę z seansu mieli mieć i mają dorośli.
![]()
Kino Nowej Przygody złożyło widzom obietnicę: uwierzcie w opowieść, a znajdziecie się w wiecznym „kiedyś”. Na powrót staniecie się dziećmi
Frajda ta po pierwsze wynika z faktu, że rozpoznają oni nawiązania i odniesienia, którymi naszpikowano film. Weźmy spadkobiercę mistrzów, czyli moje ukochane Stranger Things. Bez trudu dostrzegam w serialu braci Dufferów wpływ takich dzieł jak E. T. (1982), Duch (1982), Koszmar z ulicy Wiązów (1984), Coś (1982), Obcy – ósmy pasażer Nostromo (1979), Carrie (1976) czy Goonies (1985).
Ale chodzi o coś jeszcze. Nie lekceważyłbym schematu, według którego najczęściej rozgrywa się ekranowa historia. Zamiast postnowoczesnej fragmentaryczności dostajemy powrót do klarownie prezentowanej fabuły, w której losy bohaterów mają przyczyny i skutki, akcja rozwija się stopniowo i zwykle linearnie (choć nie zawsze), zmierza też do określonego rozwiązania. Twórcy nie konstruują swoich filmów w ten sposób, by zadrwić z inteligencji widza, ale raczej by zaproponować mu osadzenie w świecie dobrze znanych reguł (potem wielokrotnie powielanych). By pokazać, że odpowiedzią na chaos, którego doświadcza on z każdej strony w rzeczywistości, jest powtarzalność i rozpoznawalność fikcji. Że właśnie ta powtarzalność i rozpoznawalność stają się lekarstwem.
Poza tym Kino Nowej Przygody – w kanonicznej wersji i w jego nowych odsłonach – zawiera w sobie niebagatelny element: nostalgię. Kolejne części przygód Indiany Jonesa, Gwiezdnych wojen, Stranger Things, a także Marvele na czele ze Strażnikami galaktyki to dzieła zanurzone w nostalgii, choć niekoniecznie identycznie nostalgiczne jak mistrzowski Ostatni seans filmowy (1971) Bogdanovica albo poruszające Cinema paradiso (1990) Tornatorego. A jednak zwrot ku utraconej przeszłości, ku niewinności działa tu podobnie.
Sztuczka polega na tym, by świadomy odbiorca znalazł się w wiecznym „kiedyś”. By rozgościł się, jak w Stranger Things, w klimacie i nastroju lat 80. W klimacie, dodajmy, odpowiednio przetworzonym przez nasze popkulturowe wyobrażenia i stereotypy. Era Reagana to przecież nie tylko idylla w rytm przebojów Davida Bowiego, choć tak często została zapamiętana przez ówczesnych nastolatków. Podobnie nie było nigdy cukierkowych lat 50. przedstawionych w Grease (1978) – przesłodzona wizja miała być balsamem na skomplikowaną teraźniejszość i ówczesny kryzys Ameryki.
Oglądając na ekranie przeszłość, na chwilę dokonujemy niemożliwego: na powrót stajemy się dziećmi zachwycającymi się archetypiczną opowieścią, właściwie baśnią o tym, że podział na dobro i zło jest klarowny. Pierwsze triumfuje, drugie zostaje powstrzymane. Jasne, że w prawdziwym życiu bywa odwrotnie: sprawiedliwi odchodzą z niczym, zaś wszelkiej maści oszustom się udaje, co więcej, kategorie dobra i zła nierzadko ulegają rozmyciu. Ale w Kinie Nowej Przygody widz może sobie to odbić: tutaj szlachetność bohaterów oznacza szlachetność, przyjaźń znaczy przyjaźń, poświęcenie to poświęcenie i tak dalej. Wystarczy w to uwierzyć, tak jak wierzą najmłodsi…
Słuchając wspomnienia
W bodaj najbardziej poruszającej scenie czwartego sezonu Stranger Things nastoletnią bohaterkę Max przed potworem ratuje piosenka. To znaczy nie tyle piosenka, co wspomnienia z nią związane. Dziewczyna dzięki Running up that hill przypomina sobie twarze przyjaciół i wraca do nich (a rzeczywista autorka utworu, Kate Bush, dzięki serialowi zyskuje miliony nowych fanów).
Bracia Dufferowie wyraźnie fetyszyzują muzykę lat 80., podobnie jak całą ówczesną popkulturę. W błyskotliwym użyciu przeboju Kate Bush trafiają natomiast w dziesiątkę: piosenki, zwłaszcza te z czasów kontrkultury i nieco późniejsze, nie stanowią jedynie ładnego ornamentu czy dodatku do codzienności. Potrafią snuć własną opowieść, odsłaniać przed słuchaczami ukryte bądź zapomniane sensy.
Wielkie powroty gwiazd muzyki były zresztą lejtmotywem zeszłego roku. W Polsce z nową płytą po osiemnastu latach wrócił Lech Janerka, na świecie – Stonesi i… Beatlesi, ci ostatni z nowym utworem. Żyjący członkowie zespołu – Paul McCartney i Ringo Starr – nie nagrali niczego świeżego, chodzi o demo napisane i zarejestrowane w latach 70. przez Johna Lennona. Dwadzieścia lat temu, gdy żył jeszcze George Harrison, muzycy próbowali wykorzystać nagranie, barierą stała się jednak jego niska jakość. Dopiero w ubiegłym roku reżyser Peter Jackson i jego specjaliści od zaawansowanej technologii wyizolowali wokal Lennona, co pozwoliło „dokończyć” piosenkę. W listopadzie 2023 r. Now and then miało swoją premierę, najpierw jako audio, potem jako teledysk. W obu wariantach bijąc rekordy popularności.
W utworze nade wszystko słychać… jego szkicowy charakter. Ale niesie go znaczenie wykonawców, historia ostatnich pięćdziesięciu lat w muzyce, tęsknota za Beatlesami i za czasem, kiedy królowali na listach przebojów. Jerzy Jarniewicz, poeta, znawca kontrkultury lat 60., tak pisał na swoim Facebooku kilka dni po premierze Now and then:
„Kawałek – jeśli pamiętamy, jak niedoskonały materiał był tu punktem wyjścia – tylko zyskuje po kolejnych przesłuchaniach, rzewny wokal Lennona podcięty przyspieszonym rytmem perkusji, spokojne crescendo, z punktem kulminacyjnym, którym dla mnie jest nie tyle solo na gitarze, ile cichaczem i całkiem bezszwowo wmontowany chórek z Because, a potem outro pobrzmiewające dalekim echem finału z I Am the Walrus.
Nie umiem słuchać tego poza kontekstem, ale może bez kontekstu tego słuchać się już nie da i nie ma potrzeby. Love Me Do też przecież gra nie tylko muzyką, ale też całą swoją i nieswoją historią”.
Otóż to, Now and then nie da się słuchać poza kontekstem. Również nie da się tego robić poza pamięcią, swoją lub zbiorową, jaką projektujemy na Beatlesów. Ktoś pamięta pierwszy taniec z ukochaną osobą w rytm Yesterday, ktoś inny szaleńczą zabawę, której towarzyszyły dźwięki Lady Madonna albo Twist and Shout. Nie byłoby dziś już obiektywnie istniejącego zespołu The Beatles, nawet gdyby McCartneyowi i Starrowi przyszedł jakimś trafem do głowy szalony pomysł reaktywacji grupy. Są Beatlesi moi i twoi, naszych rodziców i naszych dziadków. Dla każdego stają się – jakkolwiek to zabrzmi – ich własnością, związaną z ich życiorysem, chwilami radości i płaczu.
Sami muzycy muszą mieć tego świadomość. Jednocześnie wciąż uparcie nie schodząc ze sceny – jak eks-Beatlesi lub Stonesi – wysyłają niejako światu komunikat: przeszłość, którą tak ubóstwiacie, należy do was, ale i do nas, może przede wszystkim do nas, to my stworzyliśmy tę muzykę, mamy do niej prawo.
Najlepiej wyraził to chyba Paul McCartney w mało znanym utworze Early Days z płyty NEW (2013). Współtwórca potęgi Beatlesów śpiewa tam jakby od niechcenia:
Nie mogą mi tego odebrać, nawet jeśli spróbują.
Byłem tam w tamte dni, na początku.
Tak wiele razy musiałem zmieniać ten ból w śmiech
tylko po to, by nie oszaleć.
Ubrani na czarno od stóp do głów,
z gitarami na plecach
chodziliśmy po ulicach miasta,
szukając kogoś, kto posłucha piosenek,
które pisaliśmy w domu.
[…]
Teraz każdy zdaje się mieć własną opinię,
o tym, kto co zrobił,
ale jeśli o mnie chodzi, nie rozumiem,
jak mogą pamiętać, skoro nie było ich tam,
kiedy to się działo3.
„Byłem tam, w tamte dni, na początku, i nikt mi tego nie odbierze” – śpiewa Beatles, oszukujący czas i umykający przed przemijaniem, ale przecież ma świadomość, że nie uda mu się tego robić wiecznie. Jest w jego słowach cichy krzyk. I naga prawda, pod którą mogliby się podpisać również Lucas i Spielberg, zwłaszcza ten drugi, co jakiś czas wracający do stworzonych przez siebie światów.
Zawłaszczamy dla siebie piosenki, zawłaszczamy i filmy. Nierzadko trudno ocenić ich obiektywną wartość, bo zlewa się ona z nami i z naszymi wspomnieniami. „Pamiętam ten dzień” – śpiewał Czesław Niemen, a każdy z nas ma swój dzień i pamięta go inaczej. Słuchając Kormoranów Piotra Szczepanika, analizujemy sentymentalnie skonstruowany numer czy raczej w wyobraźni widzimy mazurskie jeziora i nasze po nich żeglowanie? A film? Powie ktoś, że drugi epizod Gwiezdnych wojen, czyli Atak klonów, to bardzo średniej klasy kino. Niby się z nim zgadzam, a jednak pamiętam seans w roku 2002 i pierwszą fascynację kosmiczną epopeją Lucasa. Po latach mogę epizod drugi obejrzeć jeszcze raz, ale czy zobaczę ten sam film?
Być może też stąd wynika mój wspomniany już zachwyt trzecią częścią nowego, filmowego Spider-Mana. Wiem doskonale, że druga jest obiektywnie lepsza, że w tym uniwersum są znacznie ambitniejsze propozycje (jak Zimowy żołnierz lub Avengers: Wojna bez granic). Nic jednak nie poradzę, że działa na mnie multiversum: widzę na ekranie wcześniejszych odtwórców Człowieka-Pająka, którzy łączą siły w jednej historii. Patrząc choćby na Tobeya Maguire’a, przypominam sobie czas, kiedy filmy z nim jako Spider-Manem wchodziły na ekrany. Miałem wtedy nie więcej niż dziesięć lat. Podczas seansu mimowolnie wracam do tamtych chwil, gdy świat zdawał mi się znacznie bardziej prosty i kolorowy. Nurkuję w przeszłość.
Ucieczka od realizmu
Nie tylko ja uległem nostalgii, oglądając Bez drogi do domu. Obraz ten zarobił na świecie ponad miliard dziewięćset dwadzieścia milionów dolarów, stając się siódmym najbardziej dochodowym filmem w dziejach kina. W powrotach do przeszłości jest oczywiście kapitał i doskonale wiedzą o tym włodarze Fabryki Snów. Moda na kolejne sequele rozgościła się zresztą na dobre w Hollywood właśnie za sprawą Kina Nowej Przygody, którego pierwszym twórcom dwugodzinny, zamknięty metraż nie wystarczał do wysokobudżetowej zabawy.
Z upływem kolejnych dekad ta zachłanność nabiera innego charakteru. Filmowcy próbują zatrzymać czas, a nawet go cofnąć, by – jak powiedzieliśmy – sprawić widzowi przyjemność, „kupić” go tym. To jednak tylko część prawdy. Kino wymyka się wszystkim. A upływowi czasu podlega absolutnie każdy, nie wyłączając bogów ekranu. Pod jego presją pracują twórcy Stranger Things – muszą nakręcić finał, dopóki młodzi aktorzy nie stali się dorośli. W pewnym momencie przymusowe przerwy na planie spowodowane pandemią koronawirusa prawie pokrzyżowały im szyki.
Świadectwa beznadziejnych zapasów z biologią dostarczył nam w ostatnich latach nie kto inny jak Martin Scorsese, czyli reżyser z pokolenia Spielberga i Lucasa, czołowy przedstawiciel Nowego Hollywood, dystansujący się od rozrywkowego kina kolegów. Realizując Irlandczyka (2019), zdecydował się obsadzić w prawie czterogodzinnym metrażu swoich przyjaciół: Roberta De Niro, Joego Pesciego, Ala Pacina. Wyzwaniem było uczynienie aktorów znowu młodymi. Cyfrowy efekt jest tyle niedoskonały, co poruszający i elegijny. Tak jakby wielki filmowiec i jego kompani żegnali się z kinem, próbując zachłannie wyrwać mu jeszcze skrawek dla siebie…
Mierzyć się z przemijaniem musi także Harrison Ford, filmowy Indiana Jones. Co prawda aktor starzeje się wspaniale, co widać w piątej części cyklu (2023), ale nie może tego procesu zupełnie ignorować – część scen akcji musiał odpuścić, a scenarzyści tak skonstruowali opowieść, by jej ciężar przenieść gdzie indziej. Kiedy w pewnym momencie Indiana chce dosłownie zostać w przeszłości, widzowie mają łzy w oczach, ale zaczynają go rozumieć. Albo inaczej: zbliża się on do wymiaru realnego życia.
Bo przecież kino to w istocie ucieczka – przede wszystkim od realizmu, od szarzyzny za oknem, ale też od bezdusznego zegara. Taśma filmowa zatrzymuje zarówno fikcję, jak i rzeczywistość. Na ekranie wciąż możemy podziwiać Marilyn Monroe, Marlona Brando, Montgomery’ego Clifta czy Jamesa Deana, długo po ich faktycznej śmierci. Postać zlewa się z aktorem i po latach właściwie nie da się wyznaczyć między nimi jaskrawej granicy. W tym zatrzymaniu czyjejś twarzy, czyjegoś spojrzenia i uśmiechu, momentu, w którym znalazł się w życiu, jest jakiś triumf kina, wręcz metafizyka X Muzy. Podobnie jak czymś nas przekraczającym okazuje się głos Arethy Franklin czy Elvisa zarejestrowany na taśmie. Oraz fakt, że możemy wciąż je odtwarzać, wciąż nawiązywać z tymi artystami bliskość…
Do życiorysu jednego z wymienionych aktorów, Jamesa Deana, nawiązuje Wróć, Jimmy Deanie (1982) Roberta Altmana według scenariusza i sztuki Eda Graczyka. W teksańskim sklepie wielobranżowym spotyka się grupa przyjaciółek, by uczcić dwudziestą rocznicę śmierci gwiazdora Olbrzyma. Jedna z kobiet, Mona (wybitna Sandy Dennis) utrzymuje, że poznała Deana na planie jego ostatniego filmu, zostali kochankami, a owocem tego romansu jest jej syn, Jimmy. Film Altmana okazuje się najsmutniejszą z kinofilskich opowieści i zarazem jedną z najbardziej pocieszających. W trakcie zjazdu przyjaciółek wyjdzie na jaw, że wszystkie bohaterki, każda na swój sposób, bronią się iluzją przed bolesną egzystencją, ale też ta iluzja czyni je sobie bliskimi.
Czy James Dean żyje w jakiś sposób poprzez swoje filmy? Podobnie jak żyje wciąż John Lennon dzięki piosenkom? Czy też między sztuką a życiem istnieje przepaść nie do zasypania? A jeśli można ją zniwelować, samemu sobie rzucić koło ratunkowe, raz po raz zanurzając się w wykreowany świat ze znajomością jego umowności i konwencji? Będąc świadomym, że w popkulturze – a więc i w kinie, i w muzyce – na dobre i na złe zamieszkuje nostalgia.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Poprawka: kino i muzyka są nostalgią. Wiecznie nienasyconą nostalgią.
1 Nawiązania te drobiazgowo analizuje Warren Buckland w swojej książce Reżyseria: Steven Spielberg, tłum. T. Szafrański, Warszawa 2011, s. 175–184.
2 F. Jameson, Postmodernizm i społeczeństwo konsumpcyjne, tłum. P. Czapliński, s. 7, online: https://marksizm.edu.pl/wydawnictwa/wspolczesna-mysl-marksistowska/fredric-jameson/postmodernizm-i-spoleczenstwo-konsumpcyjne [dostęp: 12.02.2024].
3 Tłumaczenie własne.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako część bloku tematycznego „Niech żyje nostalgia?”.
Pozostałe teksty bloku:
Marcin Napiórkowski, „Jakiej pamięci potrzebuje przyszłość”
Alicja Urbanik-Kopeć, „Przeszłość to dziś, a przyszłość nie nadejdzie nigdy”