Wiosna 2025, nr 1

Zamów

Rzeczpospolita przyjaciół

Jakub Wygnański. Fot. Więź

Poważna przyjaźń to jedna z najważniejszych relacji i relacja bardzo szczególna. To relacja unikalna – bo jest kwestią wyboru. Rodziny się nie wybiera, a miłość jest często ślepa. W przyjaźni trzeba zaś wybrać i być wybranym.

Ostatnio po latach odwiedził mnie kolega. Właśnie tak – „tylko” kolega. Nie przyjaciel, ale też nie nieprzyjaciel. W normalnych warunkach to bardzo rozległe terytorium.

Poznaliśmy się na początku lat 80. w Liceum Lelewela na warszawskim Żoliborzu – dawno temu. Mamy, owszem, trochę wspólnych przeżyć, więc moglibyśmy z nich „wykuwać” przyjaźń, ale tak się nie stało. On i ja nie staraliśmy się odpowiednio silnie, nie zapracowaliśmy na to. Wybraliśmy na przyjaciół inne osoby.

No właśnie, bo szczera przyjaźń jest kwestią wyboru. Przyjaźń potrzebuje naturalnego fundamentu wspólnych przeżyć i długotrwałej pielęgnacji, ale na końcu pozostaje zawsze wyborem. Poważna przyjaźń to jedna z najważniejszych relacji i relacja bardzo szczególna. W odróżnieniu od pokrewieństwa i miłości – czy w szczególności zakochania (skądinąd bardzo przereklamowanego) – pochodzi, bardziej niż wszystkie inne, właśnie z wyboru. To rzecz unikalna – rodziny się nie wybiera, a miłość jest często ślepa itd. W przyjaźni trzeba wybrać i być wybranym.

Więź i pomost przyjaźni mogą łączyć bardzo różne i bardzo odległe od siebie brzegi. Bynajmniej nie musi to polegać na dobieraniu się ze względu na podobieństwo. Znacznie ciekawsze mogą być czasem różnica i komplementarność. Ta zdolność do rzucenia kładki ponad podziałami to istotny fakt w społeczeństwie tak podzielonym, jak to dziś nad Wisłą.

Ten kolega to Paweł Ploch – odwiedził mnie i pokazał mi niemal ostateczną wersję swojej książki pod tytułem Architektura przyjaźni. Ukaże się ona niebawem nakładem Wydawnictwa Kropla – być może w chwili publikacji tego numeru „Więzi” będzie już dostępna. Bardzo zachęcam do sięgnięcia po nią.

To bardzo gęsta, głęboka i rozległa książka. Na szczęście – jak zapowiada tytuł – ma dobrą architekturę i strukturę. Właściwie każdy jej rozdział to bogato urządzona sala, w której można spędzić wiele czasu. To ten rodzaj ekspozycji, którą warto przyswajać kawałek po kawałku. Daje do myślenia i starczy na długo.

Wizyta Pawła pomogła mi szybko rozstrzygnąć moje cokwartalne rozterki dotyczące wyboru kolejnego „trójkątnego” tematu do tej serii felietonów. Tym razem będzie o przyjaźni. Tu triada jest dobrze znana i ugruntowana. Wyłania się – jak to często bywa – z greckiej tradycji, a precyzyjnie rzecz biorąc, z poglądów Arystotelesa opisanych w Etyce nikomachejskiej. Przyjaźni poświęcił on aż dwa rozdziały. To tam właśnie ustanawia trójkąt oparty na trzech zasadach, wedle których kształtujemy nasze wybory. Są to: przyjemność, użyteczność i dobro. Z owej triady wyprowadza trzy rodzaje przyjaźni.

PRZYJAŹŃ DLA PRZYJEMNOŚCI. Pierwsza oparta jest na poszukiwaniu wzajemnej przyjemności i może mieć zgoła hedonistyczny charakter. Bierze się z prostej motywacji, którą jest po prostu przyjemność przebywania ze sobą. Może mieć ona różny charakter, od bardzo intymnego po całkowicie towarzyski. Może to być np. upodobanie do tych samych rodzajów sportu czy wspólnych namiętności.

Przyjaźń opiera się tu na tym, że wspólnie bawi nas rozmowa, tęsknimy za chwilą, w której możemy być razem. Zwracam uwagę na słowo „chwilą” – dlatego że tego rodzaju przyjaźnie bywają, owszem, intensywne, ale często mają właśnie charakter tymczasowy, by nie powiedzieć: chwilowy.

PRZYJAŹŃ UŻYTECZNA. Drugi rodzaj przyjaźni wyróżniony przez Arystotelesa to przyjaźń oparta na użyteczności. To rodzaj transakcji – strony oczekują wzajemnych korzyści. Nie chodzi o „zakup”, ale o wzajemność – zresztą niekoniecznie natychmiastową. Nie oznacza to jednak idealistycznych przekonań, w rodzaju „Dobro powraca”. Chodzi raczej o konkretne dobro, i to dostępne bezpośrednio, a nie w jakimś innym – kosmicznym, transcendentnym porządku.

Często owo odwzajemnienie może mieć charakter uogólniony i potencjalny. To znaczy jakiś rodzaj troski czy przysługi spodziewa się odwzajemnienia w sytuacjach, kiedy będzie to potrzebne. Na przykład sąsiedzi, którzy potrzebują się nawzajem, albo rodzice wychowujący dzieci w podobnym wieku – każdy, kto przez to przeszedł, wie, jak cenny jest kolega lub koleżanka, którzy mają dzieci w podobnym wieku i z którymi można porozumiewać się w sprawie wspólnego spędzania czasu.

Takie przyjaźnie często ocierają się też o formę klientyzmu, także w pracy zawodowej czy różnych sytuacjach życiowych. Może to być na przykład sytuacja, kiedy ktoś bierze winę na siebie, ale domniemuje, że kiedyś może oczekiwać podobnej postawy – jakiejś przysługi.

Tu zresztą widać bardzo dobrze, że ten rodzaj przyjaźni nie musi wiązać się ze szczególną troską o dobro wspólne. W ten sposób mogą przyjaźnić się nie tylko ludzie cnotliwi i dobrzy, ale także źli, tyle że potrzebujący się nawzajem. Zresztą wspólnie czynione zło może ich wręcz połączyć. Jedna z najbardziej przejmujących i wcale nieczęstych wzmianek o przyjaźni, jaką znajdujemy w Ewangelii, dotyczy dokładnie tego momentu, kiedy Piłat i Herod, przekazując sobie Jezusa z rąk do rąk, doprowadzają do Jego skazania. „Tego samego dnia Herod i Piłat stali się przyjaciółmi, chociaż przedtem żyli w nieprzyjaźni względem siebie” (Łk 23,12).

Przyjaźń oparta na użyteczności ma w oczywisty sposób charakter instrumentalny, a zatem służy czemuś innemu niż ona sama – a to dla Arystotelesa oznacza, że znajduje się, umownie rzecz biorąc, niżej na drabinie wartości, nie ma bowiem celów samoistnych. W takiej przyjaźni nie trzeba się nawet lubić. Jest taki fragment w Weselu Wyspiańskiego, gdy Żyd mówi do Pana Młodego: „no, tylko że my jesteśmy tacy przyjaciele, co się nie lubią”. Zdarza się.

Z owej kontraktualnej natury tego typu przyjaźni płyną poważne konsekwencje, m.in. że przyjaźń taka kończy się, gdy ustają domniemane obustronne korzyści. To zresztą trudny moment, bo wtedy może pojawić się zarzut niewdzięczności, gdy jedna ze stron zainwestowała w relację i nie doczekała się zwrotu.

Niesłuszne byłoby przypuszczać, że więzi rodzinne (a zatem niepochodzące z wyboru) są mocniejsze niż więzi przyjaźni. Ich w pewnym sensie przymusowy charakter wcale nierzadko nie przydaje im siły. Zdarza się, że właśnie w rodzinie prawdziwe jest zdanie (często zresztą niewypowiedziane): kocham cię, ale cię nie lubię. Dobry przyjaciel może być ważniejszy i bardziej oddany niż rodzeństwo. Co ciekawe, w tej sprawie można znaleźć sporo cennych wskazówek w Księdze Przysłów, np. „Są bliźni, którzy przywodzą do zguby, lecz niejeden przyjaciel jest bardziej przywiązany niż brat” (Prz 18,24) czy „Przyjaciel zawsze okazuje miłość, rodzi się bratem w niedoli”(Prz 17,17).

Zwracają tu uwagę sformułowania „zawsze” i „w niedoli”. To bardzo ważna wskazówka. Przyjaciel nie opuszcza cię w tarapatach – to w pewnym sensie wręcz definicja przyjaźni. Trzeba też zwrócić uwagę, że nie chodzi tylko o bezwarunkowe wsparcie, ale też o szczerość – zdolność i gotowość mówienia prawdy nawet trudnej, może w szczególności trudnej. Tu znów bardzo celna wskazówka z Księgi Przysłów: „Kto schlebia przyjacielowi, ten mu zastawia sidła na nogi” (Prz 29,5).

PRZYJAŹŃ DLA DOBRA. Jest wreszcie trzeci rodzaj przyjaźni, niejako najlepszy, najważniejszy, najwyższy. Tu podążamy za cnotą, za dobrem.

Chodzi jednak o Dobro, a to coś więcej niż interes. Chodzi o dobro osoby obdarowanej przyjaźnią. Tu dobro ma charakter autoteliczny (samoistny). Nie jest środkiem do uzyskania innego dobra, ale właściwym celem działania. Nie jest powiązane z oczekiwaniem nagrody i odwzajemnienia. To przyjaźń oparta na trosce o przyjaciela czy towarzysza i jego/jej dobro.

Taka przyjaźń, jak każda cnota, wymaga pielęgnowania i praktykowania, wymaga uwagi i zaangażowania. Choćby z tego powodu jest dobrem rzadkim. Ta forma przyjaźni nie jest dla każdego – wymaga moralnej dzielności jej uczestników. Ten rodzaj przyjaźni jest z natury „ekskluzywny”, a w każdym razie rzadki.

Nie ma on wiele wspólnego z owymi „przyjaciółmi” (friends), których odnajdujemy w sieciach społecznościowych. Ich liczba może iść w setki i tysiące, a mimo tego mogą nie pomóc wtedy, gdy pomoc jest naprawdę potrzebna. W istocie nie jest to grupa przyjaciół, często nawet nie są to znajomi. To raczej rodzaj audytorium, o którego uwagę zabiegamy, albo zamieniamy się rolami i staramy się im przyglądać. Na ogół skutkuje to zresztą jakąś formą irytacji.

W sieciach społecznościowych to, czy ktoś jest przyjacielem, czy już nie (w końcu zawsze można się „odprzyjaźnić”), jest wynikiem pojedynczego kliknięcia. Budowanie realnej przyjaźni wymaga znacznie więcej czasu i uwagi. To utrudnia sprawę w świecie, w którym zajęci jesteśmy przede wszystkim sobą, bo różne formy egocentryzmu i narcyzmu powodują, że w ogóle mamy mało miejsca na relacje i zobowiązania. Są one kłopotliwe. Grozi nam, że na własne życzenie zostaniemy sami.

Istnieje szereg badań, które mówią, jak wiele przyjaźni (w prawdziwym znaczeniu tego słowa) jesteśmy w stanie udźwignąć i pielęgnować. Skoro z definicji jest to relacja osobista, wymaga nieco czasu. Badania wskazują na kolejne kręgi „wtajemniczenia” czy dystansu między nami a kimś, aby o tym kimś realnie można mówić, że jest naszym przyjacielem. Liczba tych najbliższych jest na ogół jednocyfrowa. Później pojawia się drugi krąg, około 30 osób, aż wreszcie osiągamy coś w rodzaju fizjologicznego maksimum.

Owa maksymalna liczba przyjaciół, zwana też liczbą Dunbara, szacowana jest na około 150 osób. To tak jak z niektórymi rodzajami przypraw: powyżej pewnej granicy zabijają smak i tym samym tracą znaczenie. To tak jak z niektórymi rodzajami witamin (rozpuszczającymi się w wodzie, np. witamina C), które powyżej pewnej dawki po prostu… wydalamy.

Ważne, żeby odróżnić jednych od drugich – to znaczy przyjaciół od znajomych. Przyjaciele nie muszą być z nami w częstych, regularnych kontaktach. Nie ma prostego związku między częstością kontaktu czy bliskością fizyczną a faktem przyjaźni, jej trwałością i głębokością. Ilość i jakość rozbiegają się w przeciwnych kierunkach. O tym, że ktoś jest nam przyjacielem, może zadecydować jakieś wspólne przeżycie, doświadczenie, fakt z dalekiej historii, intensywny związek.

Relacja przyjaźni oznacza, że są osoby, które w odpowiednim momencie mogą przyjść nam z pomocą (choć czasem może to być moment, w którym jednak zawodzą – to przypadek trzech przyjaciół Hioba, którzy raczej nie pomogli). Taka „przyjacielska interwencja” może przybrać różne formy, np. rady, pomocy materialnej albo ramienia, na którym można się oprzeć lub wypłakać.

W tym kontekście warto przywołać specyficznie polskie słowo, po które sięgnął Tadeusz Kotarbiński, tworząc pojęcie spolegliwego opiekuna. Charakterystyczne jest to, że termin spolegliwy – całkowicie błędnie – przeniknął do codziennego języka jako synonim oportunizmu, źle rozumianej plastyczności, poddawania się cudzej woli. W istocie słowo „spolegliwy” oznacza coś zgoła odwrotnego. Oznacza tego, na którym można polegać, oprzeć się, który nie zawiedzie. Pewnie nie ma już sensu „odwalczanie” tego słowa, ale bardzo mi go szkoda.

Wydaje się, że właśnie owa kwestia szukania oparcia w przyjaźni jest tym, co najsilniej ustanawia jej szczególną wartość. W czasach niepewności możliwość liczenia na kogoś wydaje się trudna do przecenienia. Można oczywiście pokładać ufność we własnych zdolnościach, majątku czy ogólnie w tym, co da się kupić. Można też liczyć na państwo, rząd i jego instytucje, które zatroszczą się o nas. Często to może jednak nie starczyć.

I wtedy właśnie w tych trudnych, granicznych sytuacjach najsilniej ujawnia się potrzeba oparcia się na przyjaciołach. To moment próby przyjaźni, w której odróżnia się przyjaciół prawdziwych od tych na niby. Każdy z czytelników może poszukać na własną rękę różnego rodzaju przyjaźni albo z własnego doświadczenia, albo z bogatej listy postaci literackich. Często przyjaciele poukładani są w pary, a ich historie dotyczą sytuacji granicznych – bo to w nich przyjaźń poddaje się próbie. Na tej liście są np. Makbet i Banko, Achilles i Patroklos, Don Kichot i Sancho Pansa, Frodo i Samwise Gamgee (mój ulubiony bohater) i jeszcze jedna para, którą podpowiedziała mi moja mądra siostra: święte Perpetua i Felicyta (to już jednak nie literatura, ale realne męczeństwo).

Wynik owej próby może okazać się rozczarowujący. Przyjaciele czasem nas zawodzą, a czasem my ich zawodzimy. Szybki rachunek sumienia i ich liczba może się zmniejszyć. Bodaj Terencjuszowi przypisuje się powiedzenie, że „ze wszystkich moich przyjaciół jestem jedynym, jaki mi pozostał”. Istotnie, może się okazać, że w trudnej sytuacji możemy liczyć wyłącznie na siebie. No, może jeszcze na… psa.

Czasem też tak czuję (mam takiego psa – wabi się Bryś). Wtedy przypomina mi się powiedzenie Fryderyka Wielkiego: „Teraz, gdy już poznałem się na ludziach, wolę psy”. Z ludźmi, którzy składają takie deklaracje, trzeba być jednak ostrożnym, wziąwszy pod uwagę, jak wielu naprawdę wątpliwych moralnie przywódców ujawniło się jako miłośnicy zwierząt. Ja na szczęcie poza Brysiem mam kilku prawdziwych i niezawodnych przyjaciół i właśnie im dedykuję ten felieton.

W refleksji o przyjaźni nie może też zabraknąć pewnej smutnej przypadłości – swoistej „impotencji przyjaźni” (często wywołanej na własne życzenie). To bardzo smutny werdykt, szczególnie biorąc pod uwagę naszą „naturalną naturę społeczną”. Bycie z innymi dało nam ewolucyjną przewagę. Bez tego w ogóle nie mielibyśmy szans na przetrwanie. Co teraz?

*

Samotność jako los, kara i wybór. Samotność jest oczywistą konsekwencją braku przyjaźni. Nie chronią przed nią znajomi. To tylko surogat. Łykany nawet w olbrzymich ilościach, nie jest w stanie nas nasycić.

To, że można sobie samemu zadać samotność, nie zmienia faktu, że ona boli (nawet fizycznie). Nie bez powodu jedną z najcięższych kar i represji od zawsze było umieszczenie w różnego rodzaju karcerach i długotrwała izolacja od innych. Zresztą dotkliwość ostracyzmu polega właśnie na wygnaniu (znany jest on zresztą nie tylko w świecie ludzi), z tą różnicą, że to nie jest wygnanie z miasta, kraju czy plemienia, ale wygnanie ze stada – a poza nim przetrwanie jest trudne.

Potrzebujemy innych i ta potrzeba jest niezwykle dojmująca. Samotność jest często źródłem przejmującego cierpienia, bo trudno jest doświadczać szczęścia w pojedynkę. Trudno jest być szczęśliwym samotnie, bo to tak, jakby chcieć klaskać jedną ręką. W szczególności odkrywają to jako bolesną nauczkę ci, którzy upatrują recepty na szczęście w różnych formach gromadzenia dóbr na wyłączność. Ciągle muszą ich strzec przed innymi.

Czasem określa się to jako smoczą chorobę. Dobrze znamy ją z opowieści Tolkiena o Smaugu. Smok pilnuje swojego skarbu, z którym w istocie niczego nie może zrobić poza tym, że go strzeże. Jest z nim sam na sam i w istocie jest on jednocześnie bardzo cenny i zupełnie bezużyteczny. To pułapka.

Oczywiście są także osoby, które wybierają autoizolację. Są „obcymi z wyboru”, chcą być same ze sobą i czynią to z własnej woli. W języku angielskim istnieje rozróżnienie na loneliness i solitude. Rozróżnienie to jest bardzo istotne. Także dla mnie.

W tym ostatnim rozumieniu samotności chodzi często o czas dla siebie i ze sobą albo z kimś ważniejszym niż bliźni i hałas, jaki czynią. Na tym polegają różne formy pustelnictwa i życia w samotni – niekoniecznie musi to być izolacja fizyczna. Tak, dobrze czasem być samemu, ale dobrze jest mieć wybór. A mamy wybór, choć nie jest on łatwy.

*

Arystoteles musiał niejako zatrzymać się na ludzkim kręgu. Dla niego niemożliwe było wyobrażenie sobie jakiejś przyjaźni między ludźmi a bogami. My – nieśmiało zaliczam się do chrześcijan – owszem, możemy. Ta „propozycja” nie wyszła zresztą od nas. Nie wybraliśmy, ale zostaliśmy wybrani. To do nas powiedziano: „nie nazywam już was sługami […], ale przyjaciółmi” (J 15,15).

Te słowa to ustanowienie nowego rodzaju przyjaźni (w istocie: miłości), która nie chce niczego w zamian, może poza tym, aby otrzymanym darem dzielić się z innymi ludźmi – to znaczy widzieć w nich przyjaciół, i to nie ze względu na własne korzyści. W tym samym zresztą miejscu w Ewangelii św. Jana pojawia się też wezwanie i może najważniejsza instrukcja, która łączy w szczególny sposób miłość z przyjaźnią: „nie ma większej miłości, niż oddać życie za przyjaciół swoich” (J 15,13). Nie tych kilku wybranych, ale ludzi w ogóle.

Jak powiedział Erich Fromm, dla naszego przetrwania konieczne jest odstąpienie od plemiennej kazirodczości na rzecz braterstwa ludzi. To jego wezwanie napisane zostało mniej więcej 10 lat po zakończeniu II wojny światowej. Wojna to czas, w którym na polu bitwy są tylko dwie możliwe identyfikacje: Wróg–Przyjaciel. Pole pomiędzy zawęża się gwałtownie. Właściwie go nie ma. Czy jest tam miejsce na przyjaźń – czy już tylko na braterstwo broni?

Grozi nam i wisi nad nami perspektywa potężnego konfliktu, a może wręcz wojny. Czy możemy coś na to zaradzić? Znana modlitwa o pokój św. Franciszka zaczyna się od szczególnej prośby: „Panie, uczyń mnie narzędziem Twojego pokoju”. Później pojawia się wezwanie do radykalnego odstąpienia od przyjaźni jako odwzajemnienia na rzecz szczególnej formy uogólnionego altruizmu – tak trudnego w czasach chorobliwej wręcz koncentracji na sobie. To wygląda jak wezwanie do niemożliwego, ale właśnie tamtędy można wyjść z pułapki. „Spraw, abym bardziej chciał pocieszać, niż być pocieszanym; rozumieć, niż być rozumianym; kochać, niż być kochanym”.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Na koniec nie mogę się powstrzymać od przywołania jeszcze jednej, wcale nie tak odległej postaci. Na początku XX w. stworzyła ona kompletną wizję politycznego porządku, którego podstawowym budulcem jest właśnie przyjaźń. Chodzi o Rzeczpospolitą przyjaciół Edwarda Abramowskiego. To receptura budowy opartej na kolejnych „piętrach” związków i kręgów przyjaciół, które składają się w organiczną całość. To manifest odważny i piękny zarazem, który powstał ze splotu idei chrześcijaństwa zaangażowanego z ideami socjalizmu w jego przedmarksowskiej, wspólnotowej i wolnej od przymusu formie.

Książka Abramowskiego kończy się czymś w rodzaju wzoru przyrzeczenia dla przyszłych członków tego ruchu. Oto fragment: „Ja X, Y przyrzekam wobec Boga i sumienia własnego, że od tej chwili będę wystrzegał się w życiu samolubstwa. Nie będę nigdy krzywdził innych ludzi dla swojego interesu, że przeciwnie, starać się będę, w miarę możliwości, pomagać innym i stosować w życiu swoją ideę pomocy wzajemnej i odnosić się do innych ludzi jak do przyjaciół”.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako felieton z cyklu „Trzy po trzy”.

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.

OSZAR »